czwartek, 7 stycznia 2016

Oddział detoksykacji - wstęp...

Byłem do tej pory w bardzo wielu sytuacjach i miejscach. Mam na myśli takie trudne, niezbyt miłe. Wszystkie, które obecnie siedzą w mej głowie wiążą się oczywiście z piciem. 
Jednymi z przywołujących złe wspomnienia były pierwsze wizyty terapeutyczne i mitingi. Oba te wydarzenia uznawałem za zbędne, a już na pewno, zbędne dla mnie. Byłem wtedy na sporym wyparciu i kompletnie ich nie rozumiałem.
Były też cele aresztów. Szare, zimne i z niewiadomymi konsekwencjami, które wisiały tuż za drzwiami.
Były izby wytrzeźwień z "plastikowymi" pryczami, nieosłoniętymi kiblami, brudem, smrodem i powiększającym się kacem.
Było włóczęgostwo i walka o życie, przetrwanie.
Była wreszcie terapia, która szczególnie z początku sprawiała mi wiele trudu i bólu.
Było patrzenie w miski lub wiadra z moimi rzygowinami i latającym po łbie pytaniem "czy to wreszcie się skończy?".

Było tego wiele, ale nigdy dotąd nie poznałem detoksu. Oddziału specjalnego służącego odtruciu pijaka po tym, jak przegiął z wódką. A może wcale nie była to już wódka? Może denaturat? A może wszystko już jedno, albo zapomniałem? Tak czy inaczej, miałem ostatnio okazję poznać też to miejsce.

Wszystko zaczęło się, gdy zmieniłem miejsce zamieszkania i musiałem porzucić dotychczasową terapię. Tutaj jest tego niby od groma, ale chętnych (lub "chętnych") jeszcze więcej. Wynikają z tego bardzo odległe terminy. Pewnie dlatego trafiłem do mało profesjonalnego terapeuty, który poświęcał mi 20 do 30 minut i to w różnych, dziwnych terminach. Czułem się źle traktowany i olałem.
Druga sprawa, to mitingi. Jak mnie zaczęło skręcać, to chodziłem codziennie, a nawet na dwa. Po tygodniu miałem wrażenie, że jestem beznadziejny. Stwierdziłem,  że to do niczego, bo zamiast pić, to się non stop mitinguję. I tak mnie nie ma dla świata, i tak.

Tym oto sposobem sięgnąłem po pierwszy "kieliszek". Później było już z górki i przez ponad cztery miesiące zaliczyłem kilka ciągów. Wreszcie opadłem z sił i stwierdziłem, że muszę się ratować. Postanowiłem zatem udać się do najbliższego szpitala na oddział detoksykacji. Takiego syfu dawno nie widziałem...

ciąg dalszy >>
texte et photo par Raphaël

2 komentarze:

  1. Pamiętasz, jak na tym forum, na którym się zetknęliśmy, też poruszałam problem ośrodków wszelkich walki z nałogiem. Rozmowa z terapeutą na temat bliskiej mi osoby, która w tym konkretnym ośrodku przebywała na leczeniu, bardzo mnie zbulwersowała. Panie biorące udział w dyskusji nie podzielały mojego poglądu, uważały że tak trzeba, że alkoholik musi sięgnąć dna, aby się pozbierać. Ja mam wrażenie że w tej "branży" sporo jest osób bardzo przypadkowych, bez predyspozycji. A każdy przypadek jest przecież inny. Jeżeli nie ma czasu na okazanie serca, czy chociaż na indywidualne potraktowanie, gdzie jest jedna wielka masówka i wszystkich się mierzy wg jednej skali, to o pomoc prawdziwą bardzo trudno.
    Aż się boję, jaki będzie ten cdn...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pamiętam doskonale. Faktem jest, że pacjent, to swego rodzaju towar. Pół biedy, jeśli jest w miarę podatny na "współpracę". Jeśli niezbyt, to schodzi raczej na taśmę wiozącą towary do wysyłki. Trochę mnie to nie dziwi, bo jakby mieli maksimum energii poświęcać każdemu to co? Niewykonalne. Da się jednak zachować pewną równowagę jak sądzę. Zobaczymy jak będzie teraz na terapii.
      Ciąg dalszy będzie chyba skromniejszy niż zakładałem. Moje notatki dotyczą wszystkiego. Od brudu za kaloryferem, po traktowanie świeżo przywiezionych pacjentów. Nie wiem jednak, czy grzebanie w tym ma sens...

      Usuń