piątek, 5 września 2014

Dzień trzydziesty trzeci...

Z zeszytu:

"Wczoraj wieczorem plusowe temperatury nastały. W nocy deszcz padać zaczął i do rana cały śnieg spotniał. Rozruch odbył się na auli (1), bo warunki atmosferyczne lipne. Społeczność nijaka była. Nasza grupa dyżur przejęła. Ja wybrałem wizyty w laboratorium z nowymi (2)(3). Przed grupą byliśmy w budynku głównym, gdzie odbywał się kiermasz świąteczny. Rękodzieło pacjentów. Fajne rzeczy i niedrogo, ale i tak kasy minie miałem.
Grupa jak zwykle ciekawa. Kolega A. się trochę załamał po przeczytaniu pracy i wysłuchaniu naszych informacji zwrotnych.
Cały dzień jakiś zamulony w sumie był. Ciągle, aż do wieczora spać mnie się chciało. Teraz (jest 20.00) jakoś przeszło (4). Na spacerze też byłem. Średnio przyjemnym, bo mokro i błoto.
Pogadałem przez telefon z koleżanką N. Niestety niekiedy jej domownicy przeszkadzali. Kontynuacja była wieczorem, ale również przerywana. Koleżanka E. się nadal nie odzywa."

(1) Aula to moja nazwa umowna, bo takiego pomieszczenia tam nie ma. Mówiłem tak o sali, w której odbywały się większe zebrania typu społeczność, czy mitingi.
(2) Do laboratorium chodzili nowi pacjenci, którym pobierano krew do badania. Z racji tego, że mieli prawo nie znać terenu, ktoś musiał ich tam zaprowadzić.
(3) Odprowadzenie do laboratorium było zajęciem dla jednej osoby, podobnie jak dbanie o taras. Zawsze na dyżurach, których przeżyłem tam trzy, wybierałem "misje solowe". Obserwując spory innych, którzy działali w grupach postanowiłem od samego początku, że nie będę z nikim na tym polu współpracował.
(4) Takie zjawisko obserwuję u siebie do dziś. Często mnie muli za dnia, a wieczorem mija i mógłbym pół nocy buszować.
(<< dzień trzydziesty drugi) (dzień trzydziesty czwarty >>)
texte et photo par Raphaël

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz